Dywersyfikacja dla inwestora indywidualnego

"Dywersyfikacja chroni przed niewiedzą. Ma niewielki sens, jeśli wiesz co robisz". To słynne powiedzenie Warrena Buffetta jest często powodem do koncentrowania się na 3-4 spółkach przez początkujących inwestorów. Czy słusznie? Postaram się rozważyć za i przeciw z mojej perspektywy, czyli oszczędzającego na koncie IKE/IKZE.

Jak wiadomo z publicznie dostępnych raportów Berkshire, Warren Buffett faktycznie posiada dość szerokie portfolio spółek, które obecnie nie jest jakoś nadzwyczajnie skoncentrowane, ale na początku jego kariery większość stanowiły około 4 duże korporacje amerykańskie. Początkujący inwestor indywidualny może czasem się rozmarzyć, że powinien zaczynać jak Buffet, z grubej rury - i że żaden inny start nie ma sensu, w końcu uczymy się od najlepszych. Zastanówmy się przez chwilę dlaczego takie podejście wcale nie musi być poprawne (aczkolwiek nie według kategorycznych kryteriów: nigdy/zawsze, tylko w konkretnych przypadkach).

Często dywersyfikacja jest mylona z zakupem portfolio składającego się ze wszystkich spółek na rynku, czyli takim podejściem absolutnym, że nie wybieramy co jest dobre, a co złe, tylko kupujemy wszystkiego po trochu. Samo podejście nie jest błędne i taktyka tego typu ma sens, bo w idealnej sytuacji taki akcjonariusz miałby zysk rosnący równo ze światowym PKB (wszystkie spółki z całego świata). W praktyce takie podejście jest niemożliwe, bo:
1. nie wszystkie spółki są publiczne, nie mamy więc do nich dostępu
2. zakup udziałów na wielu rynkach jest problematyczny, praktycznie niewykonalny bez dużego kapitału
3. nawet etfy czy inne fundusze "światowe" faktycznie nie pokrywają całego rynku i mają różne indywidualne wady - przede wszystkim są zależne od pojedynczej instytucji, lub najwyżej kilku, więc chociaż dywersyfikują posiadane udziały geograficznie, to tworzą również punkty osłabiające naszą sytuację, bo stajemy się zależni od pojedynczych wystawców certyfikatów/udziałów
4. ciężko o dużą dywersyfikację na IKE/IKZE akcyjnym gdy prowizja zmusza do transakcji na poziomie 1000 PLN+, a niektóre akcje są warte kilka tys. PLN. Samo odtworzenie WIG20 jest niemal niemożliwe bez relatywnie dużego kapitału.

Widać więc, że faktycznie nie stosuje się nigdzie strategii absolutnej dywersyfikacji na zasadzie kupowania wszystkiego, jest to bardziej twór teoretyczny.

Kolejnym argumentem przeciwko dywersyfikacji jest dosłowne wzięcie cytatu ze słynnego inwestora: jeśli wiemy, co robimy, to nie ma ona sensu. Tylko czy ja osobiście "wiem" co robię? Według mnie w praktyce: kategorycznie nie! Wynika to z samej struktury rynku i dostępu do informacji.  Inwestor indywidualny startuje z punktu przewagi instytucji, insiderów, przeciwko lepiej dofinansowanym i ostatecznie bardziej doświadczonym graczom. Dopóki nie jesteśmy w grze bardzo długo, to nie, nie wiemy co robimy na tyle dobrze, żeby dywersyfikacja nie miała sensu. Czy taki żuczek jest w stanie śledzić chociażby zmiany w prawie dotyczące jednej spółki? Nie wydaje mi się, jeśli spojrzymy nawet na coś tak oczywistego jak ceny uprawnień CO2, ale nie tylko. Sam sektor energetyczny, od którego przecież zależy los wielu gałęzi gospodarki jest nieprzewidywalny, podlega kaprysom polityków. Do tego dochodzi pogoda, konkurencja (często niepubliczna) i wiele innych potencjalnych tzw. czarnych łabędzi, które są faktycznie codziennością. Przede wszystkim nie jesteśmy zabezpieczeni przed nieuczciwością ludzi. Skoro nie jesteśmy w stanie tego przewidzieć, a potencjalna strata z tych wydarzeń to 100%, to dlaczego uznawać, że "wiemy co robimy"? Powinniśmy się poruszać w ramach prawdopodobieństw konkretnych wydarzeń i szacować ich potencjalny wpływ na kolejne kwartały.

Czyli ktoś, kto wie co robi, powinien wiedzieć po jakim wydarzeniu opuszcza pokład i np. nie zablokuje swoich pieniędzy w GetBacku gdy prezes ogłasza negocjacje z bankiem, który się tego wypiera. Do tego, żeby te sytuacje poprawnie ocenić trzeba bardzo dużo doświadczenia i codziennego śledzenia wiadomości. Niestety, nie da się tego obejść bo po prostu w każdej sytuacji strata może kaskadować z dnia na dzień, wystarczy prześledzić notowania spółek - duża, mała, nie ma znaczenia, można stracić 90% kapitału albo nawet 100%. Nie chodzi chyba o to, żeby "mieć rację" i przetrzymywać jakieś wieloletnie dołowania kursu, tylko żeby coś ugrać. Strategia hardkorowego trzymacza (czyli nie ważne co się dzieje: trzymam) może mieć sens, jeśli wybraliśmy duże spółki, co do których zakładamy gigantyczny rozwój przez dekady. Jednak to nie sposób przewidzieć ze względu na potencjalną konkurencję, co zresztą pokazuje przykład Coca-Coli, w którą inwestował Buffet. Obecnie to nie jest coś, co daje ponadrynkowe zyski, więc można powiedzieć, że nie wyszedł z pozycji gdy "wiedział co robi". Jest też czynnik związany z rozmiarem Berkshire, które nie ma już wielu opcji przemieszczenia kapitału w bardziej zyskowne obszary, bo ma go tak dużo, że jest w każdej branży.

My, jako inwestorzy indywidualni, nie jesteśmy aż tak związani rozmiarem kapitału i możemy sobie pozwolić na szybkie wyjście i wejście w dowolne spółki (powiedzmy do 10 tys. da się to zrobić na niemal każdej, do 100 tys. na każdej dużej). Z tego powodu dywersyfikacja tworzy pole do dodatkowych zysków i zmniejszenia ryzyka, którego pozostali gracze mogą nawet nie mieć ze względu na rozmiar swojego kapitału.

Skąd taki wniosek? To bardzo proste, wynika właśnie z przewagi dużych graczy nad małymi i jest jednocześnie ich słabością. Podczas gdy duzi są zmuszeni do szukania przewag na innym poziomie (np. korzystając z drogich źródeł informacji), mały gracz może cierpliwie poczekać i zająć potencjalnie zyskowne pozycje na wielu spółkach, z założenia akceptując swoją słabszą wiedzę.

Jak to powinno wyglądać? Jeśli oczekujemy ponadprzeciętnego zysku w spółce X1, X2, X3, to zajmujemy pozycję nie na "najlepszej" z nich, tylko na wszystkich trzech jednocześnie. Jeśli w którejś się pomyliliśmy i zostaliśmy ograni przez dużych (a nie wiemy, na której tak będzie, bo nasze źródła informacji są gorsze), to nie tracimy aż tyle co wybierając pojedynczą spółkę. Jednocześnie oprócz wystawienia się na ryzyko w korzystnym dla nas rozkładzie prawdopodobieństwa, mamy potencjalny zysk z każdej pozycji.

Czyli gracz stawiający na 3 spółki gdzie prognozuje zysk 20% jest w lepszej pozycji niż gracz stawiający na 1 spółkę gdzie zakłada zysk 20%, bo ewentualne nieprzewidziane wydarzenia będą się rozkładać na kilka sytuacji (będzie musiało wystąpić więcej niekorzystnych wydarzeń, żeby zmniejszyć zysk), podczas gdy gracz w pojedynczej pozycji zostanie na stracie już po jednym nieprzewidzianym wydarzeniu. Dywersyfikacja pomaga graczowi, który akceptuje, że jego informacja jest niepełna i nieprzewidywalna.

Tracimy tutaj potencjalnie na nieprzewidywalnych pozytywnych wydarzeniach, bo te muszą wtedy wystąpić dla każdej spółki oddzielnie. Dlaczego to ignoruję? Teoretycznie można zakładać, że jedna ze spółek dostanie dotację i "straciliśmy" bo tam nie byliśmy. Tylko gdy ocenialiśmy w co wejść, to przecież nie było tej informacji i mieliśmy założenie, że wszystkie pozycje mają np. zyskowność 20% rocznie. Niczego więc faktycznie nie straciliśmy, bo i tak osiągniemy założony poziom, a nieprzewidywalne wydarzenie nie jest istotnym czynnikiem naszego zysku. Naszą przewagę jest samo znalezienie określonego poziomu zyskowności (na zasadzie cyklów gospodarczych lub zbiegu wielu pozytywnych wydarzeń), a nie zgadywanki komu się poszczęści w pojedynczym miejscu. Musimy mieć takie pozycje, które nie zależą od pojedynczych pozytywnych wydarzeń z założenia i chcemy tylko zmniejszyć skalę strat w przypadku pojedynczych negatywnych. Czyli spółki w zdywersyfikowanym portfelu muszą mieć statystyczną przewagę pozytywów nad negatywami - zresztą po co ktoś miałby trzymać inne?

Zamiast zasady dywersyfikacja jest niepotrzebna, gdy wiesz co robisz, postawiłbym innego typu tezę: czy jeśli znalazłeś tylko 3-4 spółki z wysokim poziomem zyskowności, to czy wiesz co robisz? Jeśli masz tylko jedną, to dlaczego tak mało?
Spójrzmy na rynek w poprzednim roku i ile było spółek z określonym zyskiem. Jeśli nie mierzymy w więcej niż 100% w skali rocznej, to będzie ich całkiem sporo, na różnych giełdach. Łatwo wpaść w pułapkę pewności wstecznej, że skoro siedzimy np. na CD Projekcie i zyskał, to my to przewidzieliśmy, bo "znamy się" albo "wiemy co robimy" i powinno tu być 50% portfela. Według mnie to błąd, powinniśmy znaleźć drugą spółkę o wysokiej zyskowności, której nie posiadamy i szczerze się zastanowić jak to możliwe, że skoro to taka perełka, to nam, geniuszom inwestowania, umknęła. Niech to nawet będzie druga spółka z tej samej branży (powiedzmy gaming, jeśli mamy CDR) - i tu można zacząć ciekawą analizę na temat dywersyfikacji.
Czy gdybyśmy posiadali kilka spółek o jakimś tam potencjale, zamiast tej jednej ulubionej, złowionej "perły", to bylibyśmy drastycznie mniej zyskowni np. trzymając je cierpliwie przez ostatni rok? Może się nawet okazać że mamy mniej niż prosty scenariusz alternatywny.
Trzeba też się przyjrzeć realistycznie wynikom najlepszych inwestorów, gdyby było tak prosto coś wyselekcjonować, to dlaczego nikt większy nie posiada 100% zysku rocznie przez długi okres? Bo "nie wie, co robi", czy dlatego, że pewien poziom wyników jest po prostu trudny?

Prostą nauczką o wadach braku dywersyfikacji powinny być upadki funduszy i firm, które jej nie stosowały: słynny Enron, ale też bliżej znane na naszym podwórku GetBack i fundusze, które posiadały jego aktywa w nadmiarze, czyli Altus, Quercus. Trigon był ciekawym przypadkiem otrzymania rykoszetem, bo chociaż nie posiadali dużo toksycznych obligacji, to same spadki na rynku zbiły kurs ich kluczowych spółek, obnażając, że zostały sztucznie napompowane, powodując skruszenie się wyceny zupełnie nie powiązanych z GetBack aktywów.

Zdroworozsądkowo, jeśli mamy możliwość zainwestowania w kilka spółek o tym samym zakładanym poziomie zyskowności np. 20-50%, to nie ma powodu tego nie robić i skupiać się na jednej. Unikamy wtedy sytuacji, że tylko jedno wydarzenie zatopi cały portfel.
Nawet gdy spółki są z tej samej branży, wyobraźmy sobie sytuację, że samolot z zespołem kluczowych pracowników się rozbija - chcemy minimalizować szanse takich rzadkich wydarzeń, a przecież nie rezygnujemy z zysku, bo na rynku jest mnóstwo równoważnych okazji.

Dywersyfikacja straciłaby sens dopiero wtedy, gdyby te nasze 3-4 spółki były jedynymi rosnącymi na rynku w założonym tempie, lub gdyby nasze umiejętności pozwalały uzyskać jakąś przewagę nad innymi uczestnikami rynku dzięki bardziej dogłębnej analizie. Jednak w większości przypadków, dla inwestora indywidualnego ta przewaga analityczna po prostu nie istnieje - najpierw wiedzą insiderzy, potem ludzie z dostępem do dużego kapitału, a na końcu żuczki giełdowe. Według mnie należy więc szukać przewagi gdzieś indziej (chyba, że to my jesteśmy tym insiderem).

Kiedy można nie dywersyfikować? Gdy nie mamy wystarczającej liczby pozycji do zajęcia, należy po prostu trzymać gotówkę (aczkolwiek ta też może tracić na wartości w okresie inflacji). Jednak jeśli nie mamy czasu i propozycji rozegrania, to dlaczego na siłę wchodzić za wszystko w "perełkę" albo wybierać mało zyskowne pozycje? Chyba tylko taki przypadek przychodzi mi do głowy, oczywiście niczego nie rekomenduję, każdy powinien sam sobie rozstrzygnąć jak jest najlepiej.

Oddzielny wpis poświęcę konkretnym przypadkom korelacji między spółkami na GPW, oczywiście nie na zasadzie kompletnej listy, tylko moich osobistych doświadczeń.

Treści przedstawione na blogu są prywatnymi opiniami autora i nie stanowią rekomendacji inwestycyjnych w rozumieniu Rozporządzenia Ministra Finansów z dnia 19 października 2005 roku w sprawie informacji stanowiących rekomendacje dotyczące instrumentów finansowych, ich emitentów lub wystawców (Dz. U. z 2005 roku, Nr 206, poz. 1715). Autor nie ponosi odpowiedzialności za decyzje inwestycyjne podjęte na podstawie niniejszego artykułu, ani za szkody poniesione w wyniku decyzji inwestycyjnych podjętych na podstawie niniejszego artykułu.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga